Tower Bridge jest dla mnie jednym z najważniejszych symboli Londynu. Cały czas więc dziwię się, dlaczego dopiero po dwóch miesiącach od przyjazdu do tego miasta pojechałam przyjrzeć mu się z bliska. Pierwszy raz "mignął" mi na samym początku pobytu - wtedy jeszcze z zwieszonymi ogromnymi kołami olimpijskimi.
Sam most - zachwycający równie bardzo, jak roztaczające się z niego widoki. Chyba ze względu na jego kolorystykę, kojarzy mi się z wrocławskim Mostem Grunwaldzkim.
Spacerując w okolicach mostu i Tower of London, natknęliśmy się na grupy tancerzy. W kolorowych strojach, z nietypowymi rekwizytami, wykonywali tradycyjne tańce i figury. Wyglądało to mniej więcej
tak, a według znalezionych przeze mnie informacji nazwa tych artystycznych akrobacji to "morris dance".
Czekaliśmy na ostatniego towarzysza, a właściwie towarzyszkę dalszej części naszej wycieczki. Wpadliśmy na kawę do Caffe Nero - kolejnej obok Starbucks Coffee i Costa Coffee popularnej sieciówki kawiarnianej.
Bardzo podoba mi się podejście mieszkańców Wielkiej Brytanii do kawy na wynos. Tutaj kolejki po ożywiający napój są w porze śniadania czy lunchu są czymś powszechnym, a spacer z firmowym kubkiem nie daje +10 do lansu. Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że tam cena kawy w porównaniu do minimalnych nawet zarobków jest bardzo niska, a w Polsce wydanie 15 zł na kawę (do tego niekoniecznie dobrą) jest dużym wydatkiem.
Już w komplecie, wracaliśmy wzdłuż Tamizy w stronę
Covent Garden. Wieczór rozpoczęliśmy w starym pubie The Salisbury. Próbowaliśmy różnych cydrów, i chociaż napój ten kojarzony jest przede wszystkim z jabłkami, mi najbardziej posmakował gruszkowy :-)