27 listopada 2012

TOMORROW

Coraz wcześniej zapalam w pokoju światło. O szesnastej trzydzieści jest już ciemno i nigdy nie wiem, czy to jeszcze "dzień dobry", czy już "dobry wieczór". Zapadający w połowie dnia zmrok odbiera całą energię. Ciągłe czekanie, wszystko jutro. 
Zimowy sen jeszcze jesienią. 

16 listopada 2012

TOWER BRIDGE DAY



Tower Bridge jest dla mnie jednym z najważniejszych symboli Londynu. Cały czas więc dziwię się, dlaczego dopiero po dwóch miesiącach od przyjazdu do tego miasta pojechałam przyjrzeć mu się z bliska. Pierwszy raz "mignął" mi na samym początku pobytu - wtedy jeszcze z zwieszonymi ogromnymi kołami olimpijskimi. 

Sam most - zachwycający równie bardzo, jak roztaczające się z niego widoki. Chyba ze względu na jego kolorystykę, kojarzy mi się z wrocławskim Mostem Grunwaldzkim. 


Spacerując w okolicach mostu i Tower of London, natknęliśmy się na grupy tancerzy. W kolorowych strojach, z nietypowymi rekwizytami, wykonywali tradycyjne tańce i figury. Wyglądało to mniej więcej tak, a według znalezionych przeze mnie informacji nazwa tych artystycznych akrobacji to "morris dance".


Czekaliśmy na ostatniego towarzysza, a właściwie towarzyszkę dalszej części naszej wycieczki. Wpadliśmy na kawę do Caffe Nero - kolejnej obok Starbucks Coffee i Costa Coffee popularnej sieciówki kawiarnianej.

Bardzo podoba mi się podejście mieszkańców Wielkiej Brytanii do kawy na wynos. Tutaj kolejki po ożywiający napój są w porze śniadania czy lunchu są czymś powszechnym, a spacer z firmowym kubkiem nie daje +10 do lansu. Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że tam cena kawy w porównaniu do minimalnych nawet zarobków jest bardzo niska, a w Polsce wydanie 15 zł na kawę (do tego niekoniecznie dobrą) jest dużym wydatkiem.


Już w komplecie, wracaliśmy wzdłuż Tamizy w stronę Covent Garden. Wieczór rozpoczęliśmy w starym pubie The Salisbury. Próbowaliśmy różnych cydrów, i chociaż napój ten kojarzony jest przede wszystkim z jabłkami, mi najbardziej posmakował gruszkowy :-)

4 listopada 2012

TAMESIS

Zapiski z 12 sierpnia 2012 

Wychodzę z metra chwilę po 8. Niedzielny poranek otula niewiarygodnie spokojny Londyn i czyni go zupełnie innym miastem. A może jest tak każdego dnia o tej porze? Pusto i cicho. Mijam kilku śpiących w śpiworach ludzi. Dzielnica kultury i sztuki. Mam jeszcze chwilę czasu, pójdę przez Trafalgar Square. Zegar olimpijski już nie odlicza dni do rozpoczęcia Igrzysk. Grupa turystów leniwie porusza się przez plac. Krok, krok, zdjęcie. Ja też wyjmuję aparat. Fioletowe bramki, różowi pomocnicy. Londyn przygotowuje się do maratonu mężczyzn. 


Wychodzę zmęczona. Maraton tam i maraton tu. Przy wejściu do parku czeka na mnie D. Nie wracamy jeszcze, dzień zaczyna się dla mnie tak naprawdę dopiero teraz. Raz w tygodniu spotykamy się w większym gronie. Towarzyski rytuał. Siedzimy chwilę przy Hungerford Bridge. Grupy ludzi idą w jedną i w drugą stronę. Za chwilę my idziemy razem z nimi. 


Siadamy na plaży. Plaży? Jest piasek i są kamienie. Na piaskowej kanapie siedzi artysta rzeźbiarz i zbiera pensy za spełnione życzenia. Za chwilę podrywa się, by ulepić z dzieciakami dużego żółwia. Tuż obok ma miejsce kameralny koncert gitarowy. Tamiza i wino. W końcu to też moje wakacje.